Całkiem serio
Z jednej strony naturalnie chwalę i preferuję książki, które potwierdzają moją linię poglądów, przekonań, gustów. Z drugiej pamiętam (jeszcze) jak zdarza mi się doceniać lektury, które zmuszają mnie do myślenia, zastanawiania się, konfrontacji z własnym dotychczasowym zdaniem.
Początek nie był łatwy.
Właściciel egzemplarza zachwalał gorąco:
- To najbardziej optymistyczna rzecz, jaką zdarzyło mi się przeczytać.
Ale równocześnie lojalnie ostrzegał:
- Kumpel oddał mi książkę po przeczytaniu pięćdziesięciu stron. Dla niego była tak dołująca, że nie był w stanie przebrnąć dalej.
Byłem „w kropce”. Choć niezupełnie. Już po parunastu stronach byłem na „nie”. Bo język nie taki, bo klimat nie ten, bo środowisko i temat nie odpowiadały przyzwyczajeniom estetycznym. Humor, który zupełnie nie śmieszył. Jak w kiepskich komediach o nieudacznikach. To wzbudzało podejrzenia – za co autor tak się znęca nad swoim bohaterem. Ciężko było wpaść na pomysł jak jeszcze można inteligentnie człowiekowi dokopać.
Ale pojawiły się pozytywnie „niepokojące” objawy. Skąd w tej beznadziejności nowa historia o Małym Księciu? I to całkiem na poważnie – bez kpiny. Dlaczego bohaterowie to Gustaw i Konrad? Dlaczego w końcu mówią zwrotami Kubusia Fatalisty?
Zapachniało Pielewinem.
I trzymało do końca.
Do końca, który można interpretować całkowicie krańcowo.
Pozytywnie i negatywnie.
Minęło już trochę czasu od zakończenia lektury, ale dalej nie potrafię się jednoznacznie określić. Zasługuje na maksymalną liczbę gwiazdek czy nie?
Nie wiem.
I może ta wątpliwość jest w tej książce najlepsza.
Serio.